Szeryf ze złotymi zębami

szeryf

Jeszcze dwa lata i będzie można się przekonać, czy rzeczywiście musi dojść do wojny między Stanami Zjednoczonymi a Turcją i czy naprawdę w maju 2007 roku amerykańskie samoloty zbombardują Ankarę i Stambuł. Przedstawiająca taką wizję przyszłości książka „Metal Firtina” (czyli „Metalowa burza”) jest czymś więcej niż jeszcze jednym thrillerem politycznym. Jest uzewnętrznieniem drzemiącej, ale już wzbierającej w Turcji, nienawiści do Amerykanów i tego, co amerykańskie.

Współautor powieści, 30-letni dziennikarz Burak Turna, do którego dotarł dziennikarz francuskiej gazety „Liberation” mówi, że książka „rozwija teorię możliwości i łamie tabu”. Odwołuje się do emocji i wykorzystuje dla literackich celów zadrażnienia w stosunkach turecko-amerykańskich, nasilające się od czasu interwencji w Iraku. Pewnie dlatego powieść sprzedaje się lepiej niż rachatłukum, bakalava i sezamki razem. W kraju, w którym nie każdy bestseller osiąga 30 tysięcy nakładu, sprzedano już w księgarniach, w dworcowych kioskach i tam, gdzie Szare Wilki mówią dobranoc, ponad 300 tysięcy egzemplarzy „Metalowej burzy”. A to jeszcze zapewne nie koniec sukcesu.

INSTRUKCJA NIENAWIŚCI

Burak Turna, który napisał powieść wspólnie z Orkunem Ucarem (pisarzem i wydawcą literatury science fiction) zapewnia gorliwie – tak, jak tylko ludzie Orientu to potrafią – że nie jest to książka antyamerykańska, lecz wyraz sprzeciwu przeciwko polityce Busha, który pogrąża cały region w chaosie. Ta jego opinia zdaje się być opinią jego współobywateli: według sondażu przeprowadzonego przez BBC, aż 82 procent obywateli uzbrojonej w amerykańską broń, należącej do NATO i ubiegającej się o przystąpienie do Unii Europejskiej Turcji uważa Stany Zjednoczone za zagrożenie światowego pokoju. Jest to wskaźnik wyższy niż w Europie, co tłumaczy się zapewne tym, że wśród mieszkańców naszego kontynentu jest więcej chrześcijan niż wyznawców islamu, a ponadto z Ankary jest bliżej do Bagdadu niż z Berlina, Paryża a nawet z Warszawy.
Nad powieścią dwóch autorów kręcą wprawdzie nosem intelektualiści, ale „Metalowa burza” zdaje się być  popularna wśród polityków, także z rządzącej i pozującej na świecką (lecz mającej muzułmańskie korzenie) Partii Sprawiedliwości i Rozwoju – AKP. Także wśród części korpusu oficerskiego, będącego w zamieszkanej przez praktykujących muzułmanów Turcji, tradycyjną ostoją struktur państwa. Można wprawdzie argumentować, że książka jest w takim samym stopniu antyamerykańska, jak antymuzułmańskie są liczne amerykańskie filmy i powieści, ale fakt pozostaje faktem: Turcy nie przepadają za Stanami Zjednoczonymi. Kilka miesięcy temu na witrynach niektórych sklepów w Kale, starej dzielnicy Ankary, pojawiły się napisy zakazujące wstępu Amerykanom. Napisy usunięto po interwencji ambasady USA. Fali antyamerykanizmu w Turcji towarzyszy węszenie w poszukiwaniu tego, co zwykło się nazywać „syjonistycznym spiskiem”. Turecka prasa wzięła np. pod obcas ambasadora USA Erica Edelmana, wypominając mu jego żydowskie pochodzenie. Tak skutecznie zatruto życie dyplomacie, że musiał w końcu zrezygnować ze stanowiska.
Antyamerykańskich nastrojów w Turcji nie złagodzi z całą pewnością ani mianowanie przez USA na szefa Banku Światowego Paula Wolfowitza, architekta zbrojnej interwencji w Iraku, ani wybranie na prezydenta Iraku (co przecież musiało mieć amerykańską aprobatę) reprezentanta społeczności kurdyjskiej. W Iraku Kurdowie – zwani narodem bez państwa – zamieszkują północne tereny, gdzie są duże złoża ropy naftowej, co może im pomóc w zdobyciu autonomii, a w Turcji stanowią blisko jedną piątą ludności.

PRZYGODY RAMBO

Amerykanie bywają nienawidzeni i pogardzani dokładnie za to samo, za co bywają podziwiani i czego im się zazdrości. Ubodzy i leniwi, ale chciwi zazdroszczą im z całą pewnością ich bogactwa, które tamci demonstrują niczym patrolujący kontynenty szeryf błyskający złotymi zębami. Czający się po zaułkach tubylcy boją się wprawdzie rewolwerów szeryfa, ale bardzo by chcieli te pięknie błyszczące zęby mu wyrwać i je posiąść. Mniej skuteczni i bezwzględni od Amerykanów w osiąganiu swych celów, ale równie jak oni egoistyczni, mogą im zazdrościć, że ważą się na to, przed czym oni się powstrzymują. Słabsi i bardziej tchórzliwi mogą wyć do księżyca niczym szakale i jak one pocieszać się, że silni nie zawsze mają rację, ale muszą słuchać – tak, jak należy słuchać najsilniejszego chłopaka w klasie.
Sami zaś Amerykanie chyba w dalszym ciągu nie bardzo pojmują, że mogą być pogardzani lub znienawidzeni. Wprawdzie aż 58 procent ankietowanych przez „International Herald Tribune” zagranicznych osobistości zwanych „liderami opinii” uznała, że Amerykanie sami są sobie winni polityką pogłębiającą przepaść między bogactwem a nędzą, ale opiniotwórczy obywatele USA tego poglądu nie podzielają.
Michael Moore, owo enfant terrible w czapeczce z daszkiem, ów wyrzutek amerykańskiego społeczeństwa uczynił dużo swoim filmem „Fahrenheit 9/11”, a także książkami „Biali głupcy” i „Stary, co zrobiłeś z moim krajem”, żeby Amerykanie zniechęcili się do swojej administracji. Nie był jednak w stanie przeszkodzić wybraniu George’a W. Busha na następną kadencję i nie tylko jego to zasługa, że Europejczycy są skłonni postrzegać prezydenta USA jako człowieka ogarniętego niebezpiecznym dla świata poczuciem dziejowej misji, wspieranego ideologicznie przez prawicowych bigotów.

Wizerunek Stanów Zjednoczonych za granicą kształtuje na dobre i na złe – bardziej niż taki sobie film Moore’a – udana ekspansja amerykańskiej kultury masowej, upodabniająca programy telewizyjne w amerykańskich sieciach do tych w Manili, Auckland czy Warszawie. Dostarczająca chrupiącym czipsy telewidzom lekkiej, łatwej i przyjemnej rozrywki, upowszechniająca wzorce zachowań i kształtująca konsumpcyjne potrzeby. To dzięki serialom i dominującym w porze największej oglądalności trochę już przechodzonym filmom, telewidzowie na prawie całym świecie wiedzą, kiedy należy krzyknąć „wow”, a dzięki reklamom – że nazwę „Panasonic” wymawia się przez nos. Tania, bo kupowana na pęczki, telewizyjna produkcja amerykańska  dostarcza też wiedzy, gdzie przebiega aktualna granica między dobrem a złem (zło jest zwykle takie jakieś czarniawe i skośnookie), między szlachetnością a podłością. Emitowane po raz 365 przygody dobrego wojaka Rambo nie pozwalają zaś zapomnieć, że Stany Zjednoczone – czy to się komuś podoba, czy nie – prowadzą wojnę ze złem i przeciwnikami demokracji wszędzie tam, gdzie ich wypatrzą.

Przy okazji, skuteczniej niż pociskami sterowanymi, w krajach rozwijających się i tzw. nowych demokracjach, zabijana jest rodzima twórczość – nie mająca szans w zwarciu z budżetami Hollywood. To nie spisek. To niewidzialna ręka rynku.

MEDAL WOLNOŚCI

Niechęć, czy wręcz wrogość do Stanów Zjednoczonych, częstokroć maskowana serwilizmem sprzymierzeńców, występuje nie tylko w zaułkach Stambułu i nie tylko dokonana pod fałszywym pretekstem interwencja w Iraku jest tego przyczyną. Amerykanie występowali jako chorążowie demokracji dużo wcześniej i w różnych regionach świata: w Wietnamie, gdzie przy zastosowaniu interesujących technologii wojennych bronili Południa przed Północą i w Chile, gdzie pomogli obalić prezydenta Allende, po którego śmierci generał Augusto Pinochet pokazał, jak należy rozumieć demokrację w Ameryce Łacińskiej. To wtedy amerykański dyplomata Henry Kissinger miał powiedzieć, że „demokracja w Chile jest sprawą zbyt poważną, by ją zostawić wyborcom”.

Wydana niedawno w Polsce, aczkolwiek nie promowana tak, jak przygody Harry’ego Pottera, książka Ziauddina Sardara i Merryl Wyn Davies „Dlaczego ludzie nienawidzą Ameryki?” przypomina długą listę amerykańskich interwencji za granicą, przedstawiając je jako stały element polityki USA. Już po Wietnamie, ale przed Irakiem jest na niej m.in. Iran, Afganistan (gdzie dzięki USA do władzy doszedł ponury reżim talibów), Nikaragua, Jugosławia i maleńka niczym kropka na mapie – ale najwyraźniej niebezpieczna – Grenada. Różny był zakres tych interwencji i różna ich skuteczność: np. w Iranie szturm z powietrza w celu odbicia zakładników przetrzymywanych w ambasadzie USA zakończył się gigantyczną kompromitacją.

Można argumentować, rzecz jasna, że historia ludzkości jest pełna gwałtów na słabszych (mocniejsi, jak wiadomo, zgwałcić się nie dają – sami to robią) i że imperia budowano na krwi: murzyńskiej, azteckiej czy arabskiej. Podbijali inne narody Francuzi, Brytyjczycy, Hiszpanie i Portugalczycy. Trudno byłoby jednak znaleźć w historii państwo, które w swej polityce zakodowałoby – tak, jak to uczyniły USA – wręcz fundamentalną dysproporcję między głoszonymi hasłami a praktyką. Interwencja w Iraku rozpoczęła się, tak jak wiele innych, pod sztandarami demokracji. Miała wyzwolić świat od zagrożenia bronią masowej zagłady, posiadaną jakoby przez reżim Husajna, dać Irakijczykom wolność i poczucie bezpieczeństwa. Po dwóch latach od inwazji, Irak – mimo posiadania fasadowego rządu – w dalszym ciągu przypomina piekło na ziemi.

Stany Zjednoczone są krytykowane nie tylko przez polityczne mniejszości: anarchistów i anarchosyndykalistów, potomków trockistów i dynamitardów, kryptokomunistów i agentów bin Ladena. Niechęć do jedynego pozostałego na placu boju supermocarstwa utrzyma się, a zapewne będzie się nasilać i rozprzestrzeniać do czasu, gdy będzie ono zdolne do przewartościowania swej polityki i samoograniczenia się. Byłby to jednak bardzo rzadki przypadek, porównywalny ze spotkaniem w warszawskich Łazienkach jednorożca.

(wpis archiwalny z 2005r.) Foto pixel2013 / pixabay